Od dawna chodziły mi po głowie Lofoty, zorza na Lofotach i stokfisze. Niejako znałam Andrzeja zanim go poznałam osobiście. Od dawna oglądałam jego zdjęcia z Norwegii na Instagramie. Dodatkowo nasz wspólny znajomy (świetny fotoreporter) zarekomendował Andrzeja – jego wyprawy i umiejętności fotograficzne.
Dlatego zastanawianie się nad wyjazdem było krótkie i pojechałam na wymarzone Lofoty. Jak raz zorzy nie było, bo cały tydzień było 100 procent zachmurzenia w nocy, ale były inne wrażenia: śnieg, wiatr, deszcz, walka ze swoją słabością, ale pomimo ich dojście do celu, niezapomniane kultowe widoki, norweskie detale, smak brunosta i smasha czy zupy rybnej.
A wszystko było perfekcyjnie zorganizowane. Mieliśmy czas na spanie, jedzenie, nieśpieszne kontemplowanie widoków przed nami i fotografowanie bez presji czasu. Koszt wyprawy był do zaakceptowania, a pobyt z wielkim oknem zamiast ściany wychodzący na fiord, tylko mnie utwierdził w przekonaniu, że będzie to niezapomniane przeżycie warte tej ceny. Pomimo tego, że po powrocie do domu miałam dwa tygodnie dobrowolnej kwarantanny koronawirusowej, tak na wszelki wypadek.
Podsumowując:
Życie rzeczywiście zaczyna się po wyjściu ze swojej strefy komfortu. Norwegia pozwala tego doświadczyć nie raz.
A mając marzenia, możemy dążyć, by je zrealizować. Byłam w Norwegii już cztery razy i na pewno tam jeszcze wrócę, i na Lofoty też.