Nie jestem dobra w słowa. Jestem dobra w czucie. W emocje. Wyprawa po zorzę okazała się trochę wyprawą w głąb siebie. Ups…no cóż…wielkie słowa? Nie. Niewielkie. Zbyt małe w obliczu obfitości, która zastała mnie i naszą grupę fantastycznych kobiet na miejscu. Andrzej był z nami, ale był też obok. Dawał nam przestrzeń. Wniósł jakąś taką swobodę, łagodność, coś, co trudno jakoś zdefiniować. Brak presji i oczekiwań. Zorza jest kapryśna, przychodzi kiedy chce, czasem późno w nocy, kiedy niebo zasnute chmurami. Jak dużym zaskoczeniem był fakt, że gdy się działa, zadzierał głowę tak jak my i cieszył z nami jak dziecko z pierwszej zabawki z życiu. Wspaniałe. Nie wiem czy umiałabym cieszyć się w ten sposób widząc ją po raz setny, dwusetny…to jakoś trzeba nosić to w sobie i trzymać, trzymać… i miłość do miejsca, i do chwili, do świata w ogóle. Mieć stan umysłu zwany zorzą-ach! No i nie pozostawia to cienia wątpliwości, że Andrzej jest w odpowiednim miejscu.
Co do organizacji- to, co zostało powiedziane powyżej, ze wszystkim się zgadzam.